wtorek, 9 sierpnia 2011

Ankieta

Aktualnie pracuję nad otworzeniem nowego projektu. W związku z tym, będę niezmiernie wdzięczny za wzięcie udziału w pseudoankiecie zamieszczonej w prawym panelu bocznym :) Możecie zaznaczyć wiele odpowiedzi, ale prosiłbym, żeby się ograniczyć do max. 5!

Jednocześnie podkreślam, że ma to dla mnie spore znaczenie i liczę, że Ci, którzy zagłosują zrobią to rzetelnie i z głową, a nie na odwal się :P

Z góry, dzięki za oddanie głosów
i pozdrawiam!

niedziela, 17 lipca 2011

Pięknooka

Czterdzieści minut – tyle wynosiło spóźnienie pociągu pospiesznego relacji Szczecin – Przemyśl. Nieduży tłumek podróżnych zalegający na krakowskim dworcu dał znać przytłumionym głosem o ogólnym niezadowoleniu zmieszanym z ulgą wynikłą z wjazdu składu na właściwy tor. Każdy poderwał swoje bagaże i wolnym krokiem zbliżył się do torowiska. Kiedy pociąg się zatrzymał drzwi do wagonów stanęły otworem i zaczął się z nich wylewać potok ludzi. Zmęczone twarze, podkrążone oczy, potargane włosy, zaciśnięte usta, pomięte ubrania – tak wyglądają podróżni wysiadający z żelaznego piekła na kółkach.

Pociąg w dużej mierze opustoszał, toteż nie miałem większych problemów ze znalezieniem wolnego przedziału, zwłaszcza, że poza niewielką torbą, tak zwanym bagażem podręcznym, nie byłem zbytnio obciążony i mogłem po rozdaniu kilku kuksańców wejść jako pierwszy. Okno było otwarte, ale i tak dało się wyczuć w powietrzu charakterystyczny zapach, jakby mieszankę kurzu i metalu. Rzuciłem torbę na półkę bagażową i zająłem miejsce przy oknie. W tym czasie ktoś już zdążył się dosiąść. Nie było żadnego „przepraszam, czy można”. Skoksowany koleś o tępym wyrazie twarzy usiadł przy drzwiach przodem do kierunku jazdy – jak najdalej ode mnie. Zaraz też wyciągnął Men’sHealtha i zabrał się za lekturę lekko przy tym marszcząc brwi. Mimo nietaktownego zachowania nie miałem mu tego za złe. Nawet ucieszyłem się trochę na jego towarzystwo, ponieważ skupienie na magazynie zahaczające o nie lada wysiłek mentalny bawiło mnie niezmiernie.

Do mojego przedziału nikt już więcej nie wsiadł. Najwyraźniej ludzie boją się jeździć w towarzystwie przepakowanych gości zajmujących niemalże jedną czwartą powierzchni. On siedział w swoim kątku, ja w swoim, nie wchodziliśmy sobie w drogę, zajęliśmy się każdy swoją lekturą. W międzyczasie do przedziału wparował całkiem uprzejmy i co ważniejsze trzeźwy konduktor. Szybko sprawdził bilety i pomknął dalej.

Krajobraz za oknem przesuwał się w zdecydowanie za wolnym tempie, ale wystarczającym, żeby pęd powietrza wpadającego przez otwarte okno wyklarował trochę atmosferę. Przykry zapach pociągu coraz mniej dawał się we znaki, choć na każdej stacji natężenie odoru na powrót wzmagało się niepomiernie. Mijaliśmy miasto za miastem. Ludzie wysiadali i wsiadali, ale nadal nikt nie miał najmniejszego nawet zamiaru pakować się do zajmowanego przeze mnie i kolegę Koksa przedziału. Brałem to za dobrą monetę. Szczerze powiedziawszy nie lubię tłoku, a zwłaszcza w pociągu. Mniej ludzi w przedziale – więcej deficytowego powietrza na łebka.

Sytuacja odmieniła się dopiero w Tarnowie i to, powiedziałbym, diametralnie. Słusznych rozmiarów czytelnik Men’sHealtha wysiadł na niedawno odnowionym dworcu, a do mojego przedziału napłynęła fala ludzi.

- Wolne? – w drzwiach przedziału stanęła kobieta, której do szczupłej było równie daleko, co polskim pociągom pospiesznym do tegeve. Pierwsze skojarzenie: Jabba z Gwiezdnych Wojen i tak też ją zacząłem nazywać w myślach.

Nie czekając na odpowiedź zaczęła przeciskać się przez drzwi. Za nią stał mężczyzna w podobnym wieku, ale już normalnych rozmiarów. Mógłbym przysiąc, że zniecierpliwiony pchnął kobietę, w wyniku czego udało jej się zająć całkiem sporą część ładowną przedziału. Z głośnym westchnieniem usiadła na miejscu poprzedniego współtowarzysza podróży, Koksa. Popychacz umiejscowił się naprzeciwko niej. Oczywiście zanim to uczynił, zajął się bagażami, zarówno swoimi jak i jej. Chyba byli parą, co później potwierdziły ich quasi rozmowy.

Już myślałem, że dalsza część podróży będzie istnym koszmarem z ciągle szczebioczącą i pocącą się jak stary parowóz Jabbą i jej cichociemnym facetem sprowadzonym do roli popychacza i tragarza. Na szczęście w tym momencie pojawiła się ona. Dwudziesto kilku letnia dziewczyna o zupełnie przeciętnych rysach twarzy, długich blond włosach lekko skręconych przy końcówkach. Z postury była raczej szczupła, a luźna pseudo opończowata bluzka ukrywała kształt i rozmiar piersi. Niemniej, to co momentalnie przykuło moją uwagę były oczy – niesamowite, jasno niebieskie, wodniste z ciemniejszym obramowaniem, nadającym spojrzeniu intensywności i iluzji niezbadanej głębi. Poczułem, to co wielu z was nazwałoby miłością. Dla mnie było to pragnienie, pragnienie, które potrzebowało natychmiastowego ugaszenia, bo w innym wypadku prowadziłoby do śmierci. Pięknooka zajęła miejsce vis a vis mnie. Podręczną torebkę położyła obok siebie, wyjęła z niej słuchawki, które podłączyła do telefonu komórkowego i zaraz odcięła się od świata zewnętrznego.

Póki siedziała z otwartymi oczami, korzystałem z ciemności panujących na zewnątrz i oglądałem jej odbicie w szybie. Od czasu do czasu ryzykowałem spojrzenie w jej przyciągające niczym magnes oczy. W takich chwilach przeklinam swoją nieśmiałość. Strasznie chciałem coś do niej powiedzieć, zagaić rozmowę, poznać Pięknooką, albo przynajmniej jej imię. Wkrótce straciłem okazję. Jej coraz częściej opadające powieki, w pewnym momencie już się nie otworzyły – dziewczyna zasnęła, a ja popłynąłem w krainę wyobraźni, gdzie mogłem do woli oglądać Pięknooką i podziwiać jej oczy.

Zrazu kontemplacje zostały przerwane przez kichnięcie, które z całą pewnością wstrząsnęło pociągiem na tyle, że byliśmy o krok od wykolejenia się. Źródłem niebezpiecznego kichnięcia była oczywiście Jabba. Rzuciła okiem na śpiącą Pięknooką, później przeniosła spojrzenie na mnie. Myśląc, że nikt nie zwraca na nią uwagi, wytarła ręce, w które kichnęła o fotel, a później o swoje spodnie. Widząc tę scenę odbitą w oknie przedziału wzdrygnąłem się z niesmaku. Popychacz w ogóle nie zareagował, zapewne był przyzwyczajony do takich akcji. Z każdą chwilą coraz bardziej nienawidziłem parki. Przynajmniej nie obudzili Pięknookiej.

Dalej było już tylko gorzej. Okazało się, że Jabbie jadaczka nie zamykała się w ogóle. Wcześniej nie zwracałem na to uwagi pochłonięty myślami o Pięknookiej, ale teraz nie mogłem się już na niczym skupić i mimo woli słuchałem. Nawijała o wszystkim i o niczym. Wysłuchałem jacy to jej znajomi są mądrzy, bo zapamiętali drogę do jej domu i nie musiała po nich wyjeżdżać. Dowiedziałem się szczegółów remontu, który przeprowadzaj jej ojciec. Wieść o śmierci jej ukochanego pieska w ogóle mną nie wstrząsnęła, pomyślałem nawet, że psiak wywinął się ze straszliwych objęć Jabby. Popychacz siedział i ograniczał się do posłusznego przytakiwania. Nie byłem pewny czy ją w ogóle słuchał. Mierziła mnie jego postawa. Skoro miał dość, czemu nie powiedział jej, żeby się zamknęła. To że on potrafi się wyłączyć i nie słuchać, nie oznacza, że każdy tak potrafi. Przypomniała mi się w tym momencie scena z Dnia Świra, kiedy Adaś grany przez Marka Kondrata jedzie pociągiem w towarzystwie blablających kobiet.

Kolejną większą bazą przesiadkową był Rzeszów. Znowu jedni wysiadali, inni wsiadali, choć tych wsiadających było już zdecydowanie mniej. W moim przedziale nic się nie zmieniło. Nikt się nie dosiadł, nikt nie wysiadł. Jabba nadal gadała, Popychacz posłusznie przytakiwał, a Pięknooka spała z głową opartą o zagłówek.

Na następnej stacji wysiadałem. Tym razem chciałem zobaczyć Łańcut. Zastanawiałem się czy Pięknooka go widziała. Jednak na zastanawianie się nie było czasu. Został mi jakiś kwadrans, a trzeba było parę spraw uporządkować. Żałowałem trochę, że nie wziąłem z domu wszystkich swoich narzędzi – noszenie przy sobie całego tego żelastwa nie było zbyt praktyczne.

Na spokojnie schowałem do torby Enucleation, Evisceration and Exenteration of the Eye pana Michaela E. Migloriego. Jak zawsze książkę owinąłem ściereczką, żeby rogi się nie pozaginały. Przenoszenie książek z miejsca na miejsce strasznie niszczy okładki, a szczególnie wożenie ich w torbach podróżnych – trzeba jednak sobie jakoś radzić. Z bocznej kieszeni wyjąłem brzytwę, pamiętającą jeszcze czasy pierwszej wojny światowej – jedyna rzecz jaka została mi po dziadku. Palcem sprawdziłem jej ostrość. Była akuratna, ale zakodowałem sobie, żeby ją później jeszcze podostrzyć.

Jabba zaczęła właśnie mówić o tym, jak kserokopiarka u niej w pracy zepsuła się i jakie przez to wszyscy mieli problemy. Narzekała, że musiała biegać dwa piętra niżej, żeby zrobić odbitki jakichś dokumentów, a windy w budynku oczywiście nie było. Popychacz grzecznie przytakiwał. Dwa kroki w stronę drzwi do przedziału ustawiły mnie dokładnie miedzy parką. Kiedy ciąłem płynnie tętnicę szyjną Popychacza, Jabba nadal ciągnęła historię o niezwykle przystojnym woźnym, którego wezwano do naprawy maszyny. Tym razem jednak nie było przytaknięcia. Z rozciętej tętnicy trysnęła krew. W przedziale zapadła cisza dopiero kiedy się odwróciłem i stanąłem naprzeciwko kobiety z ociekającą krwią brzytwą w ręce. Jabba zamilkła, nie mówiła, nie krzyczała – była w szoku. Szeroko rozwartymi oczami patrzyła w chłopaka, który słabnącymi dłońmi próbował zatamować upływ krwi. Jej nalana twarz wyrażała autentyczne przerażenie, a w oczach dało się zauważyć błaganie o litość. Chwilę później jej twarz już niczego nie wyrażała, zamieniła się w martwą maskę, a oczy coraz szybciej gasły, aż zmatowiały zupełnie. Wszystko odbyło się w zupełnej ciszy, a ja tak kocham ciszę – daje dużo do myślenia.

Pozostała jeszcze jedna rzecz do zrobienia, a czas nieubłaganie upływał. Wytarłem ostrze brzytwy o spodnie Popychacza i schowałem do bocznej kieszeni torby, którą zaraz dla wygody zdjąłem. Wygrzebałem z niej lateksowe rękawiczki, chloroform, słój z formaliną, nożyczki i łyżeczkę do enukleacji (wszystko oczywiście sterylnie zapakowane – nie jestem potworem). Spojrzałem na śpiącą Pięknooką. Wyglądała niezwykle uroczo, nie chciałem jej zbudzić – nie było przecież takiej potrzeby.

***

Wychodząc z przedziału zasunąłem dokładnie zasłony i zasunąłem drzwi. Do Przemyśla jeszcze trochę zostało, a miałem na uwadze dobro dziewczyny – powinna się wyspać, później mogła już nie mieć okazji do spokojnego snu. Jabba i Popychacz z pewnością jej nie niepokoili, konduktorzy też nie powinni byli przeszkadzać aż do końcowej stacji. Miała czas na odpoczynek.

Na peronie usiadłem na ławeczce pod dachem i patrzyłem na oddalający się powoli pociąg. W końcu byłem u celu. Otworzyłem torbę i wyciągnąłem z niej słoik. Jeszcze raz spojrzałem w te niesamowicie jasnoniebieskie oczy, wodniste z ciemniejszym obramowaniem, nadającym spojrzeniu intensywności i iluzji niezbadanej głębi.

- Jesteśmy w Łańcucie, Pięknooka.

sobota, 26 marca 2011

Braterska więź

- Weszliśmy do sklepu. Do Lewiatana. Na zewnątrz świeciło słońce, i to jak. Dawało tak po oczach, że bez okularów ani rusz. Na szczęście mieliśmy takowe, ale w sklepie i tak nie były potrzebne, to je pozdejmowaliśmy. Mówię panu, wiosna pełną parą. Nareszcie. Jak ostatnio znowu było to ochłodzenie, to myśleliśmy, że nas szlag trafi. Nie było co robić. Deszcz zacinał, piź… to znaczy wiał wiatr. Nie było jak z domu nawet wyjść. Rozumie pan? – Wysoki dwudziestolatek wypluwał z wielkim entuzjazmem słowa, które dla jego rozmówcy były zupełnie bez znaczenia.

- Tak, rozumiem. Miałem podobne odczucia – odparł łysiejący już mężczyzna w koszuli pod krawatem z wzorową cierpliwością. – Możesz jednak wrócić do tego, co się wydarzyło dwudziestego trzeciego marca?

Na chwilę zapadła cisza. Chłopak zbierał myśli. Wyglądał jakby się wahał. Zdawał się mieć sprzeczne uczucia co do tego, czy w ogóle powinien mówić o tamtym dniu.

Siedział zgarbiony na dość niewygodnym plastikowym krześle. W małym pomieszczeniu były tylko dwa miejsca siedzące i oba były z całą pewnością równie niewygodne. Oddzielał je stół wykonany z pleksiglasu. Na jednej ze ścian ustawionej bokiem do siedzących znajdowało się ogromne lustro. Jego powierzchni nie znaczyła najmniejsza nawet drobinka kurzu. W ogóle całe pomieszczenie sprawiało pozory niewiarygodnie sterylnego, a podkreślało to dodatkowo mocne białe światło bijące z halogenowych lamp wbudowanych w sufit. Nad lustrem, w ścianie dało się zauważyć płaski ekran ustawiony w dół pod lekkim kątem dla wygody oglądania. W tym momencie był, zaledwie, pozbawioną życia czarną dziurą.

- Oczywiście, że tak. Już mówię. – Entuzjazm młodzieńca wyraźnie przygasł. Radosne iskierki w głębokich, zielonych oczach zamarły. Podobnie uśmiech, szczery i wręcz zaraźliwy, zniknął z wąskich ust chłopaka. Zastąpił go ponury smutek. – Weszliśmy do sklepu. Nie było wielu klientów. Jak wzięliśmy koszyk, to akurat jakaś staruszka wychodziła na zewnątrz. Miała fioletowe włosy, ale teraz to nic dziwnego, one wszystkie mają fioletowe włosy. – W oczach młodzika znowu pojawiły się rozradowane iskierki. – Uśmiechnąłem się do ekspedientki przy kasie. Była bardzo ładna. Wie pan, z tych ładnych niestandardowo. Bardzo fajnie się uśmiechała. Bo widzi pan, odwzajemniła mój uśmiech. Brat mnie wtedy pociągnął. On zawsze gdzieś się spieszy, rzadko potrafi się cieszyć banalnymi sprawami. Taki trochę… sztywniak. Ale proszę mu tego nie powtarzać. Nie powtórzy pan? – Nadzieja w głosie była wręcz namacalna. Na twarzy pojawił się przebłysk nowego uczucia. Coś jakby strach?

- Nie, nie powtórzę. Nie martw się. Niech to pozostanie między nami – powiedział uspokajająco lekko uśmiechając się przy tym.

Mężczyzna w koszuli pod krawatem miał bardzo drapieżny wyraz twarzy. Jego oblicze sprawiało wrażenie maski ulepionej z wosku. Nie pasowały do niej żadne emocje. Niemniej, delikatny uśmiech spowodował, że wokół ust uwydatniły się charakterystyczne zmarszczki. Musiał się kiedyś dużo śmiać. Młodzieniec rozluźnił się lekko. Przymknął na chwilę powieki, jakby usiłując przypomnieć sobie na czym skończył.

- Ekspedientka. Rzuciłem jej jeszcze spojrzenie i zniknąłem między regałami ciągnięty przez brata. Pakowaliśmy do koszyka, to co akurat uznaliśmy za potrzebne. Ryż, makaron, śmietana, olej, dwie czekolady, jedna mleczna, druga bakaliowa. Nie cierpię bakalii, ale mój brat je uwielbia. Wzięliśmy jeszcze, zdaje się, colę i wtedy moją uwagę zwrócił napój o smaku czerwonych pomarańczy, a właściwie jego cena. Wszystkie napoje dookoła kosztowały ponad cztery złote, ale ten jeden rodzaj według metki wartował trzy złote. Od razu pomyślałem, że coś jest nie tak. Pierwsze co zrobiłem, to sprawdziłem datę przydatności do spożycia. O dziwo, była w porządku. Poszukałem też śladów zniszczenia opakowania, jakiejś nieszczelności. Nic. Jacek wziął wtedy napój i włożył go do koszyka. Wzruszył ramionami i…

- I co? – Mężczyzna wyprostował się na krześle. – Kontynuuj.

- I chyba się uśmiechnął. Nie lubię, kiedy tak się uśmiecha. Zazwyczaj później są problemy. – Chłopak przełknął głośno ślinę, co najwyraźniej sprawiło mu niemałą trudność. – Zawsze są problemy.

- Tym razem też? – Mężczyzna rozbudził się wyraźnie. Wpatrywał się przenikliwym wzrokiem wprost w zielone oczy chłopaka. – Były problemy?

W niedużej sali panowała straszliwa duchota. Wyglądało na to, że znowu wysiadła klimatyzacja. Na czoło mężczyzny wystąpiły duże krople potu, które wolno zaczęły spływać po policzkach gubiąc się w kilkudniowym zaroście. Sięgnął ręką do kieszeni spodni, wyciągnął bawełnianą chusteczkę i wytarł twarz.

- Poszliśmy do kasy. – Młodzieniec zamrugał kilka razy i otrząsnął się. – Nie było kolejki. Położyłem koszyk na ladzie. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie. Chciałem do niej zagadać, ale Jacek był tuż obok. Nie spodobałoby mu się to. Pomyślałem sobie, że może następnym razem, jak przyjdę do sklepu, to brat zostanie w domu. Wtedy mógłbym porozmawiać z Alicją. Tak miała na imię, a przynajmniej tak miała napisane na identyfikatorze. Tym razem musiałem sobie podarować. Trochę mi było szkoda. Czasami mam ochotę mu powiedzieć, żeby się odpieprzył ode mnie, ale z drugiej strony to mój brat. Tak się nie robi.

- Często Jacek wchodzi Ci w drogę? – Zapytał widząc rysującą się wyraźnie na twarzy młodzieńca irytację. – Wiesz dlaczego to robi?

- Bardzo często i nie wiem dlaczego. Może po prostu uważa się za starszego.

- A który z was jest starszy?

- Nie wiem, urodziliśmy się praktycznie w tym samym czasie. Tak mi się wydaje. W końcu jesteśmy bliźniakami. To chyba normalne?

- Tak. Normalne. – Odrzekł podczas gdy myślami błądził gdzieś daleko, szukając wyjaśnień w sobie tylko wiadomym miejscu. – Poszliście do kasy. Co dalej? – Po krótkiej chwili wrócił na ziemię i zaraz poluźnił krawat uciskający mocno w szyję.

- Taa, poszliśmy do kasy. Alicja zaczęła wyciągać produkty z koszyka i kasować je po kolei. Miała bardzo delikatne dłonie. Uważam, że nie powinna pracować w takim miejscu. Zasłużyła na lepszy los. Dlaczego ludzie dostają to na co nie zasłużyli? – Pytanie zostało wyraźnie skierowane do mężczyzny i nic nie wskazywało na to, że opowieść będzie kontynuowana przed uzyskaniem odpowiedzi.

- Nie wiem, naprawdę nie wiem – odparł zgodnie z prawdą. – Życie już takie jest, niesprawiedliwe. Nie mamy zbyt dużych możliwości, żeby to naprawić. Ale zawsze warto się starać.

- Tak, jak pan? – Oczy chłopaka zrobiły się duże i były teraz podobne do spodków. – Pan walczy z niesprawiedliwością?

- Staram się – w głosie mężczyzny dało się wyczuć pewne drżenie. Był już zmęczony. Trzydzieści lat w policji kryminalnej. Mało kto widział tyle zła i niesprawiedliwości, co on. Zastanawiał się czasami, czy rzeczywiście jest sens nadal z tym walczyć. Powoli tracił nadzieję, ale daleko mu jeszcze było do poddania się. Niemniej, męczyło go to strasznie.

- To dobrze, potrzebujemy ludzi takich jak pan. – Młodzieniec zdawał się nie zauważać drżenia w głosie policjanta. Nabrał więcej zapału wiedząc, że pomaga przywrócić światu trochę sprawiedliwości. – Kiedy wszystko skasowała, mój brat poprosił jeszcze o paczkę Marlboro. Właściwie to zażądał. Ciężko to było nazwać prośbą. Wie pan, użył takiego, specyficznego tonu. Alicja przestała się uśmiechać, a mnie się zrobiło głupio za brata, ale nic nie powiedziałem. Wbiła cenę papierosów i podała nam kwotę do zapłaty. Przepraszam, ale nie pamiętam ile to było.

- Nic się nie stało. To nie jest ważna informacja – powiedział łagodnie widząc zaniepokojenie na twarzy chłopaka. – Zapalisz? – zapytał wyciągając z pudła stojącego na stole paczkę papierosów marki Marlboro.

- Nie, nie palę, proszę pana – odpowiedział niejako z dumą, kręcąc przy tym głową dla podkreślenia informacji.

- A ja mogę zapalić? – wyciągnął pojedynczego papierosa, a widząc przyzwalające przytaknięcie wsadził go w usta i odpalił od zapalniczki. – Powiedz mi, skoro nie palisz, to dlaczego znaleźliśmy tę paczkę w twojej kurtce?

- Ja trzymam papierosy. Jacek próbuje rzucić palenie. Namówiłem go – wypiął dumnie pierś, jakby zasłużył sobie na odznaczenie honorowe. – Dozuję mu fajki. Gdyby nie ja, wypaliłby całą paczkę w ciągu paru godzin.

- To bardzo dobrze. A ty? Nigdy nie paliłeś?

- Nie, proszę pana, mam swoje zasady – pierś została wyeksponowana jeszcze bardziej. Policjant miał wrażenie, że chłopak zaraz pęknie.

- Nie okłamujesz mnie? – wbił doświadczony wzrok w młodzieńca szukając jakichkolwiek oznak oszustwa.

- Zapewniam pana, że nie. – Mężczyzna nie znalazł nic, co mogłoby wskazywać na kłamstwo dwudziestolatka. Z całą pewnością mówił prawdę.

Gliniarz zaciągnął się mocno, żeby po chwili wypuścić ciemną i gęstą smugę dymu. W małym pomieszczeniu zaraz zrobiło się szaro. Chłopak kaszlnął dwa razy czując jak trujące opary wdzierają się mimowolnie do płuc. Policjant zdawał się tego nie zauważać, ponownie błądząc myślami gdzieś daleko. Ciszę, która zapadła w sali przerywał jedynie lekko słyszalny odgłos spalanego papierosa i świst towarzyszący wydychaniu dymu.

Młodzieniec położył ręce na kolanach i lekko pochylił głowę. Nie ważył się zakłócać ciszy, nie chciał przeszkodzić mężczyźnie, który podczas tego niedługiego czasu stał się jego idolem, wzorem do naśladowania. W głowie chłopaka pojawiła się myśl o wstąpieniu do policji. Nie był jeszcze na to za stary, a mógł się poszczycić całkiem niezłą sprawnością fizyczną. Przeszedłby szkolenie, pozdawałby egzaminy. Wręczyliby mu odznakę i broń, i mógłby również pomagać zaprowadzać sprawiedliwość na świecie.

Z rozmyślań wyrwało ich głośne lecz nienatarczywe buczenie, które wkradło się w niemal zupełną ciszę panującą w pomieszczeniu. Klimatyzacja raczyła się jednak włączyć. Najwyższy czas. Duszne od ciepła i dymu powietrze zaczęło powoli się klarować. W krótkim czasie zrobiło się przyjemnie chłodno. Orzeźwienie spłynęło na pogrążonych w ciszy mężczyzn.

Obaj w tym samym momencie otrząsnęli się, próbując zrzucić z siebie resztki ostatnich myśli. Policjant zgasił tlącego się wciąż peta w popielniczce i powoli przeniósł spojrzenie na młodzieńca. Ten jakby wyczuwając wzrok, podniósł głowę. Byli gotowi kontynuować.

- Kwota podana przez Alicję nie zgadzała się. Jacek wiedział, że nie będzie się zgadzać. Specjalnie to zrobił, specjalnie wybrał ten napój. Miał ochotę się kłócić. Tak po prawdzie, to on zawsze chce się kłócić. Czerpie z tego radość. To go podnieca. Rozumie pan?

- Tak. Rozumiem, oczywiście, że tak. – Tak naprawdę nie rozumiał tego. To nie było normalne. Nie można o kimś powiedzieć, że jest zdrowy, kiedy czerpie perwersyjną wręcz przyjemność z prowadzenia kłótni dla samego faktu kłócenia się. I to o taką pierdołę. – Mów dalej.

- Powiedział, że nastąpiła pomyłka i zaraz zapytał o cenę napoju, którą Alicja wbiła. Jego głos ociekał jadem i uśmiechał się w bardzo paskudny sposób. Nazwałbym to raczej karykaturą uśmiechu. Tylko źli ludzie potrafią się tak uśmiechać, a on był wtedy zły. Często jest zły, bardzo często. W każdym bądź razie Alicja przestała się uśmiechać. Musiała coś wyczuć. Chyba już wiedziała, że będzie miała z nim kłopot. A ja siedziałem cicho, bałem się coś powiedzieć. Boże, co za tchórz ze mnie. Chciałem, żeby dał sobie spokój, ale nie potrafiłem tego przekazać. A ona patrzyła na mnie. Nie było już miejsca na radość. Jej wzrok mówił, że to nie jej wina, ale Jacek tego nie rozumiał, nie chciał rozumieć.

- Ale co się stało? Staraj się mówić po kolei. Wiem, że to trudne. Pewne wspomnienia bolą, ale musisz się z tym zmierzyć. – Słowa chłopaka były coraz bardziej chaotyczne. Mężczyzna starał się jak mógł zawrócić go na właściwe tory myślenia. – Nie jesteś tchórzem, pamiętaj o tym.

- Jestem, ale da się z tym żyć. – Na twarzy młodzieńca znowu zawitał lekki i niewinny uśmiech. – Alicja odczytała cenę wyświetloną na monitorze. Była wyższa o złotówkę z czymś niż ta zapisana na metce. Jacek powiedział jej, że cena powinna być niższa. Wtedy przeprosiła nas grzecznie i wyszła zza lady. Chyba poszła sprawdzić tę metkę. Po chwili wróciła i powiedziała, że nie rozumie, dlaczego komputer liczy ten napój z taką a nie inną ceną. Niech pani coś z tym zrobi, rozkazał mój brat, a ona uniosła bezradnie ręce i wyszeptała właściwie, że nie może. Wezwałaby kierownika, ale akurat gdzieś wyszedł i miał wrócić za pół godziny. Jacek nie należy do ludzi cierpliwych. – Chłopak zapatrzył się w punkt na prawo od głowy mężczyzny i zamilkł. Cisza przedłużała się, ale policjant nie chciał ingerować. Nie teraz, kiedy miało nastąpić rozwiązanie. Czekał cierpliwie i w końcu się został wynagrodzony ostatnią częścią historii. – Z całą pewnością nie należy do ludzi cierpliwych. Strasznie go męczy czekanie. Teraz też nie miał ochoty czekać. Wydarł się na Alicję. Zaczął ją wyzywać od nieuków i niekompetentnych suk. Biedna dziewczyna skurczyła się, nie wiedziała co odpowiedzieć. Uparcie twierdziła, że to nie jej wina i nie może z tym nic zrobić. Jacek nie wytrzymał i… i uderzył ją. Pięść trafiła Alicję pod oko. Rzuciło nią na półki z alkoholem stojące za jej plecami. Posypały się butelki, które kakafonicznie rozbijały się o posadzkę. Alicja stała zdezorientowana przyciskając dłoń do twarzy. Dostrzegłem w odsłoniętym oku łzy. Jacek też to zauważył. Nie lubił płaczu. Drażniło go to. Przeskoczył ladę i znalazł się tuż przy dziewczynie. Opamiętała się na tyle, żeby zawołać o pomoc. A ja stałem z boku i się przyglądałem. Patrzyłem jak w ręce Jacka pojawia się nóż motylkowy. Jak na filmie puszczonym w zwolnionym tempie, widziałem jak odchyla ciało i wypuszcza uzbrojoną dłoń w brzuch sparaliżowanej strachem Alicji. Patrzyłem jak stoi bezradnie, a nóż raz za razem zanurzał się w jej ciele. Stałem równie bezradnie jak ona. Widziałem jak z jej radosnych do niedawna oczu wycieka życie. Nawet kiedy osunęła się na ziemię i już była… Nawet jak już… nie żyła, on ją dalej dźgał. – Z oczu młodzieńca popłynęły szczere łzy. Głos mu się łamał. Bez wątpienia był wykończony. – Stałem tam i nic nie mogłem zrobić.

- Dobrze już, wszystko będzie dobrze, synu – zaczął go uspokajać łagodnym głosem. Co dziwne poczuł żal i litość dla siedzącego naprzeciwko dwudziestolatka. Nie powinien. Musiał oddalić od siebie nieracjonalne emocje i zakończyć sprawę. – Michał? Mogę Ci mówić Michał? Tak masz na imię? Michał, chciałbym, żebyś jeszcze coś zobaczył – wziął nieme przytaknięcie za zgodę na używanie jego imienia.

Czarny ekran rozbudził się, jakby sterowany myślą policjanta. Z początku nic się nie działo. Czerń zamieniła się w błękit. Zaraz jednak pojawił się obraz. Na ekranie widać było ladę sklepową, przy której stała ekspedientka. W kadrze pojawiła się sylwetka należąca do wysokiego mężczyzny. Położył na ladzie koszyk, a kobieta zaczęła kasować znajdujące się w nim produkty. Po chwili sięgnęła nad ladę i z komory wyjęła jakiś mały przedmiot i podała klientowi. Nie było dźwięku, ale najwyraźniej rozmawiali i to w bardzo ożywiony sposób. Mówił głównie mężczyzna, swoją wypowiedź argumentując zamaszystymi ruchami rąk. Nagle prawa dłoń wystrzeliła w twarz kobiety, która zatoczyła się na półki z alkoholem. Mężczyzna przeskoczył ladę i zadał serię ciosów w korpus ekspedientki. W jego dłoni błyszczał podłużny przedmiot – nóż. Mimo kiepskiego obrazu można było zaryzykować porównanie napastnika z siedzącym przed policjantem chłopakiem.

- Powiedz mi, czy rozpoznajesz mężczyznę na filmie? – zapytał twardo wyjmując jednocześnie z pudła na stole jakiś przedmiot. – Kto jest na filmie?

- Ttto mój brat, Jacek Adamczyk.

- Jesteś tego całkowicie pewny? – Kolejne pytanie zadane bez okazania jakichkolwiek emocji spadło na młodzieńca przyciskając go jeszcze bardziej do ziemi.

- Tak, jestem pewny – odpowiedział, po chwili zawahania.

- Powiedz mi, Michale, gdzie teraz jest Jacek? Gdzie jest twój brat? – Ton pytania sugerował, że od odpowiedzi będzie zależeć zbawienie całego świata.

Po raz kolejny, w pomieszczeniu zapadła względna cisza. Chłopak przestał łkać. Starł dłonią pozostałe na twarzy łzy. Ponad dźwięk pracującej klimatyzacji wzniósł się coraz bardziej gwałtowny oddech młodzieńca, odznaczający się delikatnym charczeniem. Policjant zaniepokoił się i wstał odsuwając krzesło.

- Dokładnie tu! – Chłopak podniósł głowę i wpatrzył się w stojącego mężczyznę oczami zimnymi jak lód. Barwa głosu była również zupełnie inna, głębsza i zdecydowanie nieprzyjemna.

Nagłym ruchem zerwał się z miejsca i runął całym ciałem na oniemiałego policjanta, bez większych problemów zaciskając dłonie na jego szyi. Przewrócili się na zimne płytki pokrywające podłogę pomieszczenia. Okazało się, że wbrew pozorom chłopak był bardzo silny. Przygwożdżony mężczyzna nie miał większych szans. Żałował, że postąpił wbrew rozsądkowi i pozwolił na zdjęcie młodzieńcowi kajdanek. Tracąc powoli świadomość i kontrolę nad ciałem, wypuścił przedmiot trzymany w ręce. Nacisk nie zmalał ani przez chwilę. Wsparcie już tu pewnie biegło, ale mieli małe szanse, że zdążą.

Dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe, pomyślał jeszcze zanim stracił świadomość.

Na posadzce leżał kawałek plastiku. Dowód osobisty. Zdjęcie przedstawiało chłopaka przed dwudziestką z krótkimi, ciemnymi włosami. Nawet na czarnobiałej fotografii można było zauważyć niesamowitą głębię w jego oczach. Dokument należał do Michała Jacka Adamowicza.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Walentynki

Na ławeczce siedziała jakaś parka, która nie zważając zupełnie na otocznie migdaliła się w najlepsze. Dziewczyna mogła mieć z osiemnaście lat, może dziewiętnaście. Chłopak wyglądał na dwudziestkę, ale pozory mogły mylić. Na pierwszy rzut oka w ogóle do siebie nie pasowali. On był ubrany w drogi garnitur, krótko przystrzyżone włosy postawił na żelu albo innym chemicznym świństwie. Nosił okulary, co prawda teraz były lekko przekrzywione i groził im nagły upadek na deptak, ale zawsze. Ona z kolei epatowała bezwstydnie zgrabnymi udami, których nie była w stanie zakryć kusa miniówa. Równie zalotnie wyeksponowała zakolczykowany pępek, choć to mogła akurat pominąć bądź lepiej zadbać o linię. Trzeba by było jednak oddać jej sprawiedliwość bo nie wyglądała wcale tragicznie. Było w niej coś pociągającego. Ciemne oczy doskonale pasujące do króciutkich czarno-czerwonych włosów nadawały jej twarzy wyrazu zadziorności. Zdecydowanie nie była to dziewczyna, z którą można byłoby zadrzeć i wyjść z tego bez szwanku. Mimo że pochodzili z dwóch różnych światów, najwidoczniej świetnie się dogadywali – kwestie językowe mieli przecież opanowane perfekcyjnie.

Przed momentem obok miłosnej ławeczki przeszedł około pięćdziesięcioletni mężczyzna trzymając pod rękę o jakieś piętnaście lat młodszą i niewątpliwie urodziwą kobietę. Szczebiotał wesolutko do towarzyszki, na co ta wdzięcznie się uśmiechała, błyskając bielą zębów. Najdziwniejsze było to, że mężczyzna miał twarz zdecydowanie nie przywykłą do uśmiechu i w tym momencie szczerząc się jak głupi do partnerki był bardziej podobny maszkarze rodem z horroru klasy C niż istocie ludzkiej. Powiedział właśnie coś wyjątkowo wesołego, bo kobieta zaśmiała się gromko i zaraz zakryła dłonią wydatne usta.

Niedaleko dało się zauważyć parę staruszków uganiających się za sobą po parkowym trawniku za nic mając usytuowane na tabliczkach grzeczne prośby o poszanowanie zieleni. Nagle, dziadek zbierając w sobie wszystkie pozostałe mu pokłady siły wzbił się w powietrze i całym ciałem zwalił się na staruszkę. Ze śmiechem padli na wciąż mokrą od rosy trawę i przeturlali się w objęciach. Ze wstaniem mieli już większy problem, ale w końcu wspólnymi siłami udało im się stanąć na nogi. Pojękując cichutko i trzymając się za obite plecy ruszyli powolutku ku stawowi trzymając się za ręce.

Tam też siedząca na brzegu dziewczynka w wieku mniej więcej przedszkolnym złożyła na policzku swojego rówieśnika pocałunek. Zaraz obie wdzięczne twarzyczki pokryły się rumieńcami. Zajmujący połowę ławki opiekun malca uśmiechnął się bezpretensjonalnie na ten widok i spojrzał na kobietę odpoczywającą obok niego. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, przesunął nieśmiale dłoń w kierunku miejsca, gdzie spoczywała jej ręka. Zbierał się jeszcze chwilę w sobie, ale zalotny wzrok zza długich rzęs ostatecznie go przekonał. Palce dłoni splotły się w miłosnym uścisku, a na ustach nieznajomych dopiero co osób zagościły jeszcze szersze uśmiechy.

Młodzieniec z bujną grzywą loczków patrzył na to wszystko z rosnącym zniesmaczeniem. Gazeta trzymana w rękach jakoś niespecjalnie go interesowała. Poza tym i tak miał inne zadanie. Siedział na ławce z nogą założoną na nogę i wyraźnie kogoś lub czegoś szukał. Misja wymagała pewnych poświęceń. Żeby nie wzbudzać zbytniej sensacji i nie ujawniać zbyt szybko swojej obecności narzucił na siebie lekką ciemnozieloną kurteczkę i postawił kołnierz na sztorc, żeby osłonić się przed chłodnym jeszcze o tej porze wiatrem. Na nogach miał modnie poprzecierane jeansy. Podobał mu się ich wygląd, ale uznał je ostatecznie za zdecydowanie niewygodne. Jakoś tak drażniły go w kroku. Jeżeli chodzi o obuwie to ewidentnie był z niego zadowolony. Co chwilę opuszczał wzrok i podziwiał jasnobeżowe pomykacze będące skrzyżowaniem adidasów i trampków. Ekspert na pierwszy rzut oka stwierdziłby, że wyszły z fabryki Nike’a. Jednak logo na butach po bliższych oględzinach bardziej przypominało skrzydło aniżeli charakterystyczną dla tej marki płozę.

- Gdzie on mógł się ukryć? – powiedział pod nosem i położył gazetę obok siebie.

W pewnym momencie mężczyzna uprawiający jogging wzdrygnął się i stanął jak wryty. Czujne oko obserwatora wychwyciło od razu dziwne zachowanie. Nie to jednak go zainteresowało. O wiele ciekawszą zdała się być brązowo różana strzała wystająca z pleców biegacza.

Facet oglądnął się zdezorientowany i kiedy jego wzrok padł na zaczytaną w książce dwudziestolatkę słusznej postury, ruszył w jej kierunku sprężystym krokiem sportowca. Zaraz był przy niej i zagadnął jakąś mniej lub bardziej wyszukaną frazą, na co ona uśmiechnęła się. Już po chwili siedzieli razem przytuleni na trawie trajkocząc o bóg wie czym , a może i nie, bo skąd miałby to wiedzieć. W tym czasie strzała zaczęła blednąć, stawać się coraz bardziej niematerialna, aż w końcu przyjęła postać małego znamienia na plecach mężczyzny. Młodzieniec oczywiście, nie mógł tego widzieć, ale doskonale o tym wiedział. Miał również świadomość tego, że znamię po pewnym czasie zniknie, tak samo jak miłosne uniesienie, pozostawiając za sobą całą masę problemów.

Młodzieniec pokręcił z dezaprobatą głową i spojrzał w stronę, z której potencjalnie mogła zostać wystrzelona strzała. Drzewo, jakaś sadzawka, dalej parę krzaków i masa wolnej przestrzeni. Gdzieś w oddali majaczyło coś na kształt pola golfowego. Dookoła kręciło się mnóstwo ludzi w różnym wieku o różnym statusie społecznym i wyróżniających się różnymi atrybutami. Z każdą chwilą przybywało coraz więcej zakochanych. Niemniej, młodzieniec od razu wyczuł, gdzie ukryła się poszukiwana osoba.

- No cóż, z głupoty nie można się wyleczyć – rzucił z westchnieniem rozpoczynając marsz ku samotnie stojącemu drzewu. – Głupi smark.

Drogę pokonał dziwnie szybko, mimo że ani nie biegł, ani nawet jakoś specjalnie szybko nie szedł. Z każdym krokiem zdawało się jednak, że niezidentyfikowane logo na butach lekko jaśniało. Zaczynała go powoli denerwować ta cała farsa. Gdzie nie spojrzał, tam zakochani. Było to po prostu nienormalne.

- I niezdrowe – skomentował już trochę głośniej.

Na grubym konarze rozłożystego dębu siedział po turecku ośmiolatek z kręconymi blond włosami. Lewe ramię opierał o pień drzewa, a w dłoni trzymał majdan niedużego łuku. Właśnie nałożył brązowo różaną strzałę na cięciwę i pewnym ruchem ją napiął, przyciągając prawą dłoń blisko do pulchnego policzka.

- Złaź stamtąd natychmiast! – wydał polecenie młodzieniec.

Siedzące na drzewie dziecko ze stoickim spokojem wypuściło strzałę i dopiero wtedy spojrzało na stojącą między imponującymi korzeniami postać. Na nalanej twarzy pojawił się głupkowaty uśmiech.

- Cześć Hermesie! Co cię tu sprowadza? – pytanie zabrzmiało tak niewinnie, że można by się było zastanawiać czy ten dzieciak rzeczywiście przed momentem wystrzelił strzałę, która nieuchronnie zmierzała ku swojemu celowi.

- Nie udawaj głupszego niż jesteś. Zwariowałeś? Przecież Zeus zakazał ci tych zabaw. Skąd w ogóle wziąłeś łuk i strzały miłości?

- Nie tylko ty wprawnie posługujesz się wytrychami – uśmieszek nie schodził z twarzy dzieciaka. – Poza tym to jest moje święto.

- Przecież to są walentynki. Od Walentego, takiego chrześcijańskiego świętego. Wiesz, od Jezusa – nie wierzył, żeby to coś dało, ale Zeus wyraźnie go poprosił o załatwienie sprawy w możliwie pokojowy sposób. – Z tego wynika, że to nie jest twoje święto. Nawet nie ma nic wspólnego z Grecją. Podobnie jak Central Park – dodał akcentując ostatnie zdanie zamaszystym ruchem ręki.

- Oj tam, oj tam. W Rzymie w te dni obchodzono Luperkalia i…

-… Erosie, przecież ty jesteś greckim bóstwem – wszedł mu w zdanie mając już dość bredni. – Czyś ty do reszty zdurniał? Złaź na dół, ale już!

Do Hermesa przywędrował nakrapiany ciemniejszymi łatami cocker spaniel. Zaraz za nim przylazł następny pies. Tym razem czarny jamnik. Okazało się, że spaniel to wcale nie on tylko ona, bo jamnik zaraz wspiął się na nakrapianą sukę i zabrał się z niewysłowioną ochotą do roboty. Na grzbiecie psa dało się zauważyć znamię w kształcie strzały.

- Psy? Naprawdę? Nie mogę w to uwierzyć. – widać było, że Hermes tracił opanowanie.

- Jak to nie możesz uwierzyć? Przecież patrzysz i widzisz. Co ty? Ślepy niewierny Tomasz jesteś? – zachichotał, czego zaraz pożałował, bo dostał czymś twardym w głowę i zdezorientowany padł jak długi na trawę pod drzewem.

- Dość tego – powiedział Hermes i zabrał dochodzącemu do siebie Erosowi łuk i kołczan strzał.

Młody bożek wstał i otrzepał przybrudzoną i lekko wilgotnawą tunikę. Popatrzył z wyrzutem na starszego mężczyznę, po czym skrzywił się w przypływie bólu. Namacał dłonią rosnącego w dość szybkim tempie guza.

- Odbiło ci? Kamieniami we mnie rzucasz? Ja ci zaraz pokażę. – Eros schylił się i zaczął szukać odłamka skalnego, którym dostał w głowę.

Hermes potoczył wzrokiem po parku i zaraz uśmiechnął się na myśl, która właśnie przyszła mu do głowy. Wyciągnął z kołczanu pojedynczą strzałę i podszedł do nadnaturalnego kolegi. Eros widząc zbliżającego się ze strzałą w ręce i z parszywym uśmiechem na twarzy boga wyprostował się i powiedział niepewnie:

- Eee… stary, co robisz? Przecież wiesz, że na nas nie działa ten rodzaj magii. Wyluzuj, to był tylko… Aaaaauuuuaaaaaaaaaaaa.

- Dobra czas znikać – słowa Hermesa przebiły się przez straszliwe krzyki Erosa, po czym obaj bogowie zniknęli.

W tym czasie psiaki radośnie oddawały się czynnościom biologicznym i nie interesowały ich żadne inne sprawy. Zdecydowanie mało ciekawa wydała się im parka bogów. Dialog prowadzony między nimi nie był warty uwagi, z resztą i tak nie znały ludzkiej mowy. Dopiero, kiedy ten większy złapał małego za kark, obrócił go i wbił mu jakiś zaostrzony kijek w zadek, zaprzestały na chwilę zażywania przyjemności i z przekrzywionymi głowami patrzyły jak Hermes i Eros rozpływają się w nicość. Jamnik szczeknął jeszcze donośnie i zaraz wrócił do przerwanej roboty.

sobota, 5 lutego 2011

Wieczne mieszkanie

Nie sądziłem, że coś takiego będzie miało miejsce, a już na pewno nie po tak krótkim okresie czasu. Nawet przez myśl mi to nie przeszło. Ani razu. Uważałem to za zbyt nierealne, to znaczy uważałbym, gdybym w ogóle brał coś takiego pod uwagę.

Wydaje mi się, że to był ładny dzień. Chyba nawet zrobiło się dość ciepło, choć pamięć może mnie zawodzić. W ogóle, strasznie mało pamiętam z tamtego okresu. Jedno jest pewne – czułem się szczęśliwy. Może nie miałem nie wiadomo jak dobrego powodu, ale zaliczenie angielskiego w zupełności mi wystarczyło. Zawsze miałem problemy z językami obcymi, toteż wieść o moim sukcesie lingwistycznym bardzo mnie uradowała.

Pamiętam, że zadzwonił do mnie współlokator. Nie wiem o czym rozmawialiśmy i czy w ogóle rozmawialiśmy. Generalnie chciał wiedzieć, kiedy będę w domu. Nawet nie zdążyłem się zapytać o powód jego dociekliwości. A może w ogóle o tym nie pomyślałem. Miałem jednak przeczucie, że chodziło o coś, co zabije we mnie radość.

Jak wróciłem do mieszkania, to jeszcze go nie było. Standardowo zrobiłem sobie kolację, zaparzyłem herbatę i zasiadłem do jakiegoś filmu. Chyba leciało coś sensacyjnego, bo dosyć sporo się działo. Jak przez mgłę widzę łysawego gościa, który rozprawia się z czarnymi charakterami w całkiem widowiskowym stylu. Mam wrażenie, że film podobał mi się, ale teraz nie mogę sobie przypomnieć nawet tytułu. Z resztą, nieważne.

W pewnym momencie wrócił współlokator. Nie miał zbyt wesołej miny, a wieści, które mi zaraz przekazał wyjaśniły jego dość nieciekawy humor. Okazało się, że właścicielka mieszkania zechciała pozbyć się syna ze swojego domu, więc naturalnym wyborem stał się lokal zajmowany przez nas. Na jej szczęście, a nasze nieszczęście nie mieliśmy podpisanej umowy. Ta poczciwa kobieta, która nigdy nie robiła problemów, nie interesowała się mieszkaniem i tym co z nim robimy, dała nam czas do końca miesiąca na wyprowadzkę. Tydzień. Dostaliśmy zaledwie tydzień na znalezienie czegoś innego. Wiadomość mnie zdruzgotała. Momentalnie straciłem ochotę na cokolwiek. Zdaje się, że nawet filmu nie dokończyłem oglądać. Dzień przestał wydawać się być dobrym.

Pokochałem to mieszkanie. Mimo że żyłem tam niecałe pięć miesięcy, to czułem się już jak w domu. Fakt, było trochę małe, ale dla nas dwóch w sam raz. Zwłaszcza, że współlokatora, praktycznie, cały czas nie było. Do tego, mieszkanko było przesiąknięte dziwnym zapachem, ale jakoś szybko przestałem to zauważać. Wiele sprzętów nie było pierwszej świeżości, a nawet drugiej czy trzeciej. Pralka typu Frania też miała swój klimat, choć zdarzało się, że po praniu wyciągałem nadal brudne rzeczy. No i ten piecyk w łazience – miał w zwyczaju wybuchać, kiedy odkręciło się ciepłą wodę. Czasami płomień szedł na dziesięć centymetrów, a fala uderzeniowa sprawiała, że szybka w drzwiach się telepała. Wszystko to jednak miało swój niepowtarzalny klimat i składało się na naprawdę wspaniałe mieszkanie. Pięć miesięcy wystarczyło, żebym przywiązał się do tej nieruchomości. Pewnie powiecie, że to śmieszne, ale czasem tak jest, że człowiek znajdzie coś, co od razu przypadnie mu do gustu, coś co będzie się wydawało być stworzonym właśnie dla niego. Tak było z tym mieszkaniem. Nie miałem ochoty rozstawać się z nim. Miałem nadzieję, że to żart. Liczyłem, że sytuacja się odmieni, właścicielka zmieni zdanie, albo coś w tym stylu. Nie chciałem odchodzić, życzyłem sobie pozostania w tym mieszkaniu – schronieniu, które stało się mi tak bliskie.

Zawsze miałem tego pecha, że do czego bym się nie przywiązałem, to zaraz było mi to odbierane. Wszystkie najfajniejsze zabawki psuły się jako pierwsze bądź ginęły w jakiejś niezidentyfikowanej przestrzeni. Przyjaciele oddalali się ode mnie, znajomych traciłem. Dziewczyny, które darzyłem jakimś uczuciem nie chciały nawet na mnie spojrzeć. Z wiekiem było coraz gorzej. Na początku traciłem tylko zabawki, później, kiedy większą wartość mieli dla mnie ludzie, to właśnie ich byłem pozbawiany. W końcu życie zabrało ode mnie osobę, dla której byłem w stanie zrobić wszystko. Dziewczyna, którą kochałem tak jak nikt nigdy nikogo nie kochał, postanowiła mnie opuścić. Później straciłem nadzieję, następny był optymizm i wiara. Stałem się pustym człowiekiem, wrakiem. W końcu pogodziłem się z tym stanem rzeczy i kiedy zaczęło mi się układać: zacieśniłem pewne więzi, zyskałem nowe kontakty, znalazłem świetne mieszkanie, znowu dopadł mnie pech. Próbowano mnie pozbawić mieszkania, a ja nie mogłem z tym nic zrobić. I to chyba bolało najbardziej – bezradność.

Najbliższe dni spędziłem przy komputerze przeglądając oferty mieszkań w sieci. Od rana do nocy siedziałem w necie bez wiary na to, że znajdę coś zastępczego. Pewnie przesadzam, ale wydaje mi się, że tak właśnie było. Niestety nie pamiętam szczegółów. Coś chyba, jednak, w końcu znalazłem, ale też jest mi ciężko powiedzieć co to było. Znając życie nic ciekawego. Pakowałem się – to akurat pamiętam – więc musiałem coś mieć w zanadrzu.

Wszystkie te wspomnienia są dla mnie niejasne, jakby zamazane. Pamiętam jednak wieczór na krótko przed wyprowadzką. Wróciłem z treningu. Zostaliśmy porządnie wymęczeni, więc pierwsze, o czym pomyślałem po przyjściu do mieszkania, był prysznic. Rozwiesiłem zwilgotniałe spodnie treningowe, odłożyłem buty na swoje miejsce i poszedłem do łazienki. Naturalnie, rozebrałem się i wszedłem do wanny. Natychmiast odkręciłem kurek z ciepłą wodą, bo jednak poczułem dojmujące zimno, które zaraz zaatakowało odkrytą skórę. Piecyk, jak to miał w zwyczaju wybuchł, ale nie tak jak zawsze. Najpierw poczułem straszliwe, wręcz palące, gorąco. Potem, coś twardego uderzyło mnie w głowę. Poczułem jednocześnie, jakby tysiąc igieł wbiło się w jednym momencie w moje ciało. Towarzyszył temu straszliwy huk, który natychmiast mnie ogłuszył. Wszystko to trwało zaledwie chwilę, myślę, że sekundy, ale dla mnie ciągnęło się to w nieskończoność. Szczególnie trudne było patrzenie na swoje własne, zmasakrowane ciało z perspektywy drugiej osoby. Myślę, że mogłyby mi przebiec ciarki po plecach, gdybym oczywiście miał plecy.

Przyjechała straż pożarna, pogotowie, a nawet policja. Zdaje się, że nawet dość szybko, ale nie mieli za dużo do roboty. Ogień właściwie sam dogasł. Lekarze też raczej się nie namęczyli – stwierdzenie zgonu nie jest czynnością nader trudną. Policjanci spisali raport. Musieli zawiadomić właścicielkę, bo zaraz też się pojawiła. Nawet wpuścili ją do mieszkania. Zaraz za nią wpadł współlokator. Widać było wyraźnie, że jest wstrząśnięty tym co się stało. Pewnie żałował, że mimo pięciu miesięcy wspólnego mieszkania nie udało nam się wypić po piwku. Cóż, takie życie.

Patrzyłem na ten cały bajzel jakbym znajdował się kilkaset metrów dalej, a jednak cały czas byłem w mieszkaniu. Widziałem nawet, jak zapakowali stopione nie wiadomo co, którym kiedyś byłem do plastikowego worka. Nie mogłem jednak podążyć za noszami do karetki. Przekonałem się szybko, że nie mogę wyjść poza ściany mieszkania. Byłem zdolny do przenikania przez każdy przedmiot, nie mogłem usiąść na żadnym krześle, nie mogłem położyć się na łóżku, wzięcie pilota, szklanki czy nawet gwoździa do ręki okazało się być czynnością niemożliwą. Ale ściany mieszkania stały się dla mnie przeszkodą nie do pokonania. Drzwi wejściowe oczywiście też. Mieszkanie, które kochałem stało się moim więzieniem. Śmieszne – stałem się więźniem miłości.

Sprzątanie i remont łazienki trwał chyba trzy tygodnie. Mówię chyba, bo tutaj czas płynie trochę inaczej. Wciąż jest zakrzywiany, załamywany, stopowany i przyspieszany bez jakiekolwiek porządku. Strasznie dziwne, ale idzie się przyzwyczaić. Najgorsza była jednak ta niematerialność. Podczas gdy mieszkanie było odwiedzane przez coraz to inne ekipy remontowe, ja mogłem zaledwie przyglądać się ich pracy – strasznie przykre i nudne; zwłaszcza, że nie mogłem włączyć sobie nawet telewizora.

Pewnie zauważyliście, że używam czasu przeszłego. I całkiem prawdopodobne, że zastanawiacie się jakim cudem będąc niematerialnym naskrobałem tyle tekstu. Otóż, dowiodłem, że silne emocje są w stanie pomóc bytowi nie do końca żywemu i istniejącemu w dodatku w zupełnie innym wymiarze ingerować w świat materialny.

Miesiąc po mojej śmierci do mieszkania przyszła właścicielka. Planowała zrobić ostatnie porządki przed zamieszkaniem tu jej syna. Gdzieś, w jakimś zakamarku znalazła zdjęcie. Rzuciła na nie okiem, podarła i bez jakiejkolwiek refleksji wyrzuciła do kosza na śmieci. Fotografia była mi szczególnie bliska. Przedstawiała mnie i moją ukochaną leżących na jakiejś pięknej bieszczadzkiej połoninie. Przytulaliśmy się do siebie i cieszyliśmy się wspólnym szczęściem. Mimo, że już od dłuższego czasu nie byliśmy razem, to lubiłem od czasu do czasu wyciągnąć zdjęcie i popatrzeć na nie przypominając sobie dawne czasy, nawet jeśli było to bolesne. Zawsze byłem sentymentalistą. Niemniej, widząc to, co zrobiła właścicielka, wściekłem się co nie miara. Aż ektoplazma czy inna eteryczna substancja zagotowała się we mnie. W przypływie gniewu kopnąłem stojący najbliżej mnie taboret, który o dziwo przewrócił się. Kobiecina aż podskoczyła. Widać było, że jest porządnie przestraszona, ale zaraz doszła do siebie i wróciła do roboty. Sprzątała jednak szybko i niedbale, jakby chciała w tej chwili opuścić mieszkanie. Chwilę później, wyraźnie zadowolona zostawiła mnie sam na sam z myślami.

Przez kolejny tydzień eksperymentowałem z różnymi nastrojami. Najbardziej efektywny okazał się być gniew, ale mnie zawsze ciężko było rozgniewać. Radość też dawała radę, ale trudno być szczęśliwym będąc martwym. Reszta uczuć była zbyt słaba. Pozwalał mi, co najwyżej, na przesunięcie ulotki o parę centymetrów lub poruszenie zasłoną. Wtedy też wpadłem na inny pomysł. Gniew czy radość są silnymi uczuciami, ponieważ w ich wyniku koncentrujemy się na czymś konkretnym. Pomyślałem, że może sama wola wystarczy. Chęć uczynienia czegoś konkretnego i odpowiednio silna koncentracja powinny pozwolić mi na powtórzenie wyczynu z taboretem. Ćwiczyłem długo. Najpierw na drobnych przedmiotach, jak szpilki, kartki papieru. Później mogłem podnieść pudełko zapałek, następnie otworzyć drzwiczki szafy. W końcu udało mi się usiąść na łóżku. Ależ mi tego brakowało. Cały dzień leżałem na wersalce i oglądałem telewizję. Tak, włączenie telewizora też nie było już dla mnie problemem.

Kłopotliwy okazał się syn właścicielki. Niezwykle często przebywał w mieszkaniu ze swoimi ziomkami z dzielni. Ich ulubionym zajęciem było walenie browarów jeden za drugim i prowadzenie durnowatych konwersacji. Nie dawali mi usiąść, a o obejrzeniu telewizji mogłem co najwyżej pomarzyć. Ćwiczenie siły woli też szło mi przez nich strasznie wolno, bo jak tu się skoncentrować na otworzeniu lodówki, kiedy dresy wciąż rozmawiają o dupach, furach i komórach.

Wtedy też postanowiłem się ich pozbyć. Najlepiej byłoby poczekać aż będzie sam w domu, bo lepiej nastraszyć pojedynczego gnojka, aniżeli użerać się z całą sforą na raz. Poza tym, wtedy jeszcze mało umiałem – to były zaledwie początki mojej nauki. Zdaje się, że byłem na etapie pudełka zapałek, a potrzebowałem czegoś spektakularnego. Nie, że nic nie robiłem. Przygotowywałem sobie grunt. Robiłem drobne psikusy. Przesuwałem mało ważące przedmioty, chowałem klucze, wiązałem sznurowadła – generalnie nic wielkiego, ale cały czas trenowałem. Gość też był szczególnie tępy, bo niby to wszystko zauważał, dziwił się nawet, ale jakoś nie reagował. Ja, gdybym zobaczył przewracającą się puszkę piwa, która zaraz wraca do właściwego położenia, zacząłbym się zastanawiać nad wezwaniem egzorcysty.

Miesiąc po wprowadzeniu się niechcianego współlokatora, to jest, jakieś dwa miesiące od mojego uduchowienia, byłem już odpowiednio silny, żeby wykurzyć gnoja. Musiałem co prawda jeszcze czekać aż będzie trzeźwy i do tego sam, bo jednak ciężko przerazić kogoś, kto ma kilka promili we krwi.

W końcu nadarzyła się okazja. Wrócił dość późno od rodziców i nie był chyba zbyt szczęśliwy. Nie przyniósł również ze sobą żadnego alkoholu. Pewnie matka nie chciała, a może nie mogła, dać synkowi kasy. W kiepskim nastroju poszedł od razu do łóżka. Przyznam, że poleciałem po standardzie. Zacząłem od odkręcenia kurków z wodą w całym mieszkaniu. Koleś zerwał się z łóżka jak oparzony. Ze zdziwieniem rysującym się na niedogolonej twarzy zrobił kurs po wszystkich pomieszczeniach i pozakręcał wodę. No to ja, bach i okno kuchni stanęło otworem. Gość zdębiał, ale zaraz podszedł z wyraźnym zamiarem jego zamknięcia. Ubiegłem go. Trzasnęło, że hej. Prawie szyby wyleciały. Serio, nie sądziłem, że jestem aż tak silny. Postanowiłem w takim razie zrobić numer, który widziałem w jakimś filmie. Poczekałem aż wróci do pokoju i zacząłem po kolei otwierać szuflady przy jego łóżku i wyrzucać ich zawartość. Potem rzuciłem się do szafek. Najwidoczniej odniosłem sukces i to większy niż się spodziewałem. Synalek wybiegł z mieszkania w samych portkach nie dość że, z krzykiem, to jeszcze zauważyłem, że całą lewą nogawkę miał wilgotną. Nawet się nie domyślacie, jaki byłem z siebie dumny.

Następnego dnia przyszli właściciele i zabrali rzeczy syna. Zdaje się, za nic w świecie nie chciał wracać do nawiedzonego mieszkania. Jednak nie był takim chojrakiem, jak zdarzało mu się opowiadać kumplom, a zwłaszcza dziewczynom przy piwie. Mały pies szczeka zawsze najgłośniej, czy jakoś tak.

Niestety, wygrałem zaledwie bitwę, wojna nadal miała trwać. Właściciele najwidoczniej się nie poddali i postanowili wynająć mieszkanie komuś innemu. Było już tu parę różnych typków, ale na szczęście żaden się nie zainteresował. A jak znalazł się ktoś bardziej chętny, to w razie czego zawsze miałem parę sztuczek na podorędziu. Wystarczyło gdzieś tam po ścianie przejechać widelcem, albo wejść do szafy i trochę się w niej potłuc, to zaraz było na szczury, czy inne gryzonie. Odkręcenie gazu na chwilę, skutkowało opinią o nieszczelnej instalacji. Otworzenie okna było odbierane jako awaryjność zamków bądź straszliwe przeciągi. Zawsze udawało mi się przechytrzyć żyjących.

I tak właśnie leci mi już trzeci miesiąc nieżycia i muszę przyznać, że jestem całkiem szczęśliwy. Z pewnością nie nudzę się, a kolejni goście zapewniają mi całkiem niezły ubaw. Co prawda, życie odebrało mi właściwie wszystko, ale coś mi się wydaje, że mieszkanie zostanie jednak moje.

Muszę teraz kończyć, bo chyba idą kolejni potencjalni najemcy. Poprzysiągłem sobie, że nie oddam mieszkania i zamierzam obietnicy dotrzymać. Wygram tę wojnę, miejcie świadomość, że się nie poddam. Nawet nie próbujcie, szkoda sił. Potrafię być złośliwy.

Niedowiarków zapraszam w me skromne progi.